Skip to contentSkip to main navigation Skip to footer

”JESTEM MUZYKIEM Z KRWI I KOŚCI…”

IRENEUSZ WOJTCZAK – muzyk, saksofonista jazzowy, absolwent Akademii Muzycznej w Gdańsku, laureat prestiżowej nagrody muzycznej – „Fryderyk 2000″, obecnie członek, zdobywającego coraz większą popularność, zespołu „Kowalski”.

Jest rodowitym Parzęczewianinem, człowiekiem o niezwykłej pogodzie ducha i przyjaznym stosunku do ludzi.

Podkreślasz w wywiadach swój związek z Parzęczewem. Czy myślisz, że pochodzenie odgrywa jakąś rolę? Czy ludziom z dużych miast łatwiej jest osiągnąć sukces?
Nie, nie sądzę. Muzyka tak naprawdę rodzi się w sercu, w człowieku, w jego wnętrzu, niezależnie czy mieszka on w mieście, czy w małej wiosce. Nie mam kompleksów, a jeżeli je posiadałem, to już z nich wyrosłem. Nie można wyrzec się miejsca, gdzie się człowiek urodził i przeżył jedne z najpiękniejszych chwil swojego życia. Ze wzruszeniem wspominam dzieciństwo, „podstawówkę” i swoich nauczycieli. Serdecznie ich pozdrawiam! To także im zawdzięczam mój sukces.

Mówisz „mój sukces”. Co uznajesz za swój sukces?
Słowo to można rozpatrywać na wielu płaszczyznach: zawodowych, życiowych itp. Jeżeli chodzi o moje sukcesy zawodowe, to za największe uważam zdobycie w 2000 r. „Fryderyka” w kategorii pop – dance z zespołem GROOVEKOJAD oraz głównej nagrody Polish Dance Viva Awords 2001. Nie ukrywam, że jestem z tego dumny. Uważam, że są to osiągnięcia naprawdę szczytowe, szczególnie, jak sama mówiłaś na początku, dla kogoś z małej miejscowości. To na pewno motywuje do pracy i dodaje wiary w siebie.

Za mój życiowy sukces uważam moją rodzinę: żonę Lenę i syna Mikołaja. To sukces innej kategorii, ale nie mniej ważny.

Więc który z nich jest najistotniejszy: Lena, Mikołaj czy Fryderyk?
Rodzina jest dla mnie bardzo istotną częścią życia. Tak samo, jak muzyka. Na szczęście nie muszę pomiędzy nimi wybierać. Moja żona także jest muzykiem, więc dobrze mnie rozumie. Ustaliliśmy sobie na początku, że nie ma kwestii: co jest ważniejsze – rodzina czy muzyka? To musi współgrać, musi iść ze sobą w parze i tworzyć harmonię.

Porozmawiajmy póki co o muzyce. Opowiedz o zespole „Kowalski”.
No cóż, KOWALSKI robi ostatnio furorę, ale zanim doszedłem do KOWALSKIEGO, było dużo innych istotnych dla mnie zespołów.

Więc dobrze, zacznijmy od początku. Od momentu, kiedy zaczęła się Twoja obecność na rynku muzycznym.
Tak naprawdę moja obecność na polskim rynku muzycznym zaczęła się od GROOVEKOJAD -a. Jednak pierwsze moje zespoły, to stricte jazzowe grupy takie jak: Just Friends Quintet, Irek Wojtczak Quartet i amerykańska grupa Flap Hause Vag. No i tu dochodzimy do KOWALSKIEGO. Na początku miałem obiekcje, ponieważ moje ambicje muzyczne zmierzały w innym kierunku. Jednak dzisiaj artyście o wąskim spojrzeniu na muzykę jest trudno twórczo pracować. Trzeba być bardzo elastycznym, trzeba grać różne stylistyki. Ja staram się muzykę pojmować szeroko, mimo, że jestem absolwentem uczelni klasycznej. Ona starała się uczyć muzyki jednokierunkowo. Zawsze byłem jednak studentem wykraczającym poza ten jeden kierunek i to budowało moją osobowość muzyczną.

Rozumiem więc, że KOWALSKI, to tylko jeden z aspektów tego, co robisz.
Dokładnie. KOWALSKI to świetna zabawa. Od początku takie było zresztą założenie. Zespół nastawia się na pewną komercję i nie wstydzimy się tego powiedzieć. Nikt nie sili się na wielką sztukę. Chodzi nam o to, żeby muzyka trafiała do przeciętnego słuchacza, którego ma bawić i cieszyć. Nie zakładamy, że ktoś będzie przy nas kontemplował czy „łapał jakieś doły psychiczne”.

Nie będzie to pewnie oryginalne pytanie, ale powiedz, skąd się wzięła nazwa zespołu?
No rzeczywiście, wszyscy mnie o to pytają. A więc miało to być coś prostego. Nie chcieliśmy jakiejś zachodniej nazwy, nieczęsto bowiem trafiają one do polskiego słuchacza. Przeciętny Kowalski przychodzi z pracy, włącza TV, przegląda gazetę, ewentualnie sięga po płytę KOWALSKIEGO. (śmiech) Nie szuka wielkich przeżyć. Chce po prostu odpocząć, zabawić się i to mu daje nasza muzyka. Dlatego właśnie Kowalski, a nie jakiś Johnson.

Podkreślasz, że to muzyka dla przeciętnego Polaka. Odbieram to trochę tak, jakbyś mówił: potrafię grać wartościowsze rzeczy, ale zniżam się do poziomu przeciętnego słuchacza. Może niepotrzebnie się od tego odcinasz, może ten nieprzeciętny Polak, który kontempluje przy innej muzyce, na co dzień miewa także ochotę posłuchać czegoś lżejszego i nie znaczy to, że innej muzyki nie rozumie.
Nie lekceważę słuchaczy. Jestem muzykiem z krwi i kości. Chcę grać dla siebie i dla innych ludzi. Niezależnie czy jest to koncert KOWALSKIEGO, na który przyjdzie kilka tysięcy ludzi, czy występ w klubie jazzowym, gdzie grywam czasem nawet dla kilku osób. Ważne jest, że ludzie przyszli mnie posłuchać, posłuchać tego, co mam im do powiedzenia poprzez muzykę.

Więc może nie chodzi o adresata określonej muzyki, a raczej o zadanie, jakie ma do spełnienia.
Tak, masz rację, czego innego oczekujemy idąc do klubu jazzowego, a czego innego wybierając się na koncert KOWALSKIEGO. W obu przypadkach artysta wyraża siebie poprzez muzykę, a słuchacz w obu przypadkach czerpie z tej muzyki ile chce i co chce. Podam taki przykład: mamy w swoim repertuarze piosenkę pod tyt. „Marian”, utwór skłaniający do refleksji i zadumy. Jest tam tekst o człowieku, który spadł ze schodów i zmieniło się całkiem jego życie. Niektórym uświadamia to kruchość ludzkiego życia, , inni uznali utwór za piosenkę polityczną o konkretnym człowieku, który „spadł z piedestału”. Natomiast kiedy występowaliśmy w programie telewizyjnym MdM, jego gospodarz – Wojciech Mann stwierdził, że to genialny tekst, przy którym on sam wspomina swoją młodość.

Piosenka, o której mówisz znalazła się na wydanej przez Was niedawno płycie. Opowiedz o swoim wkładzie w jej nagranie.
Muszę przyznać, że dość mocno zaznaczyłem się na tej płycie. Zrobiłem kilka aranżacji, gram na saksofonie, na klarnecie, na klawiszach, na flecie i … czasami nawet tańczę (śmiech)

Więc koledzy pewnie cieszą się, że mają w zespole takiego człowieka – orkiestrę. Opowiedz o ludziach, którzy tworzą zespół.
Będę nieskromny, ale myślę, że rzeczywiście – cieszą się. Grzegorz – człowiek który założył ten zespół prowadzi firmę artystyczną, jest bardzo dobrym producentem i menedżerem. Basista to mój kolega z GROOVEKOJADA. Jest z nami perkusista Zdzisław Eysmond, który przeżył wszystkie festiwale opolskie. Gitarzystą jest Michał – student Akademii Muzycznej, skończył już Politechnikę- bardzo wszechstronny człowiek. Każdy z nas przyjął nazwisko Kowalski. Ja nie będę tu w Parzęczewie mówił, że nazywam się Ireneusz Kowalski, ale takie nazwisko znajdziecie na płycie.

Wolisz koncerty czy pracę w studio?
Lubię studio z racji tego, że jest czas na realizację pomysłów. Gram na wielu instrumentach, często pracuję jako sideman czyli ktoś, kto jest biegłym instrumentalistą i potrafi grać w różnych składach. Często jestem o to proszony – pomagam innym zespołom. Koncerty też oczywiście lubię. Lubię to coś, co jest między muzykiem, a publiką. To jest podstawa egzystencji każdego muzyka.

Czy sądzisz, że sukces to sprawa szczęścia, przypadku, czy trzeba sobie na niego zapracować?
Nie wiem skąd się bierze sukces. Owszem – uważam się za człowieka, który ma szczęście w życiu. Ale myślę, że na szczęście trzeba sobie zapracować. Ja nie tracę czasu w życiu. To, że praca poszukuje mnie, a nie ja pracy, to na pewno jest coś, na co sobie zapracowałem. Tak właśnie było z „Kowalskim”, z GROVEKOJAD-em i innymi zespołami. Ktoś usłyszał, jak gram i zaproponował mi pracę. Poza tym trzeba być optymistą – to pomaga żyć. Staram się emanować dobrą energią, dobrymi fluidami, staram się ludziom po prostu dawać – to procentuje. Sam wiele zawdzięczam innym ludziom, najwięcej oczywiście moim kochanym rodzicom. Dozgonnie wdzięczny jestem także moim kolegom, z którymi stawiałem pierwsze kroki muzyczne – tu w Parzęczewie: Wojtkowi Woźniakowi, Michałowi Janeckiemu, Jurkowi Seweryńskiemu, Rysiowi Nowakowskiemu, Markowi Tyrce. To była moja pierwsza szkoła grania na scenie, oczywiście na innej płaszczyźnie profesjonalnej, ale to była podstawa, tu „złapałem” tego bakcyla. Jestem także wdzięczny Domowi Kultury i ludziom z nim związanym za ich dobre serca… za to, że mam gdzie ćwiczyć, kiedy przyjeżdżam do Parzęczewa.(śmiech).

Proszę bardzo, zawsze możesz na nas liczyć. Powiedz jeszcze na koniec, jakie masz plany na przyszłość?
Na razie liczę na Kowalskiego , przewiduję, że to będzie naprawdę duży sukces. Obecnie pracuję także przy realizacji Trans Opery „Sen nocy letniej” do muzyki Leszka Możdżera. Ciągle dostaję propozycje wyjazdów na kontrakty z których jednak nie korzystam, gdyż uważam, że należy budować rynek muzyczny w naszym kraju. Ale niewykluczone, że jak się znudzę tym, co robię teraz, to wyjadę zobaczyć Stany Zjednoczone i Meksyk…

Zanim to jednak nastąpi mam nadzieję, że będziemy Cię mogli posłuchać w Parzęczewie.
Oczywiście! Żałuję, że nie udało nam się przyjechać na „Dni Parzęczewa”, ale na pewno zagramy w najbliższym czasie. Pozdrawiam raz jeszcze cały Parzęczew i do zobaczenia na koncercie.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Back to top